Wstałam rano trochę za późno żeby zdążyć zjeść porządne śniadanie, więc w biegu chwyciłam banana i pojechałam do pracy. Skończyłam dziś wcześniej i po drodze kupiłam produkty na obiad.
Później był spacer:
Dziś trochę odpuściłam i zmniejszyła tempo - bardzo dokuczała mi łydka, co kilkaset metrów musiałam się zatrzymywać. Spróbuję ją dziś mocno rozmasować pod prysznicem...
Po powrocie umierałam z głodu. Zrobiłam placuszki z mąki koksowej - to było moje pierwsze podejście do niej. Trochę się przeliczyłam i ostatecznie i tak musiałam dodać trochę zwykłej mąki pszennej. W smaku były OK, poza tym bardzo sycące - nie zmogłam nawet 2 do końca.
Zjadłam je z 1/3 kostki twarogu rozrobionego z mlekiem i malinami.
Musiałam chwilę popracować, a później poczułam się fatalnie i na chwilę się położyłam. Stwierdziłam, że to pora na obiad, więc wzięłam się za gotowanie:
Zrobiłam "leczo" z cukinii, pieczarek, pora i reszty pomidorków koktajlowych. Do tego była kasza jęczmienna i sałatka z buraków, która została mi jeszcze z wczoraj:
I biorąc pod uwagę mój wcześniejszy ból brzucha - to nie był do końca trafiony obiad. Zaczęłam się skręcać z bólu jeszcze bardziej. W sumie nigdy wcześniej nie miałam takiego ataku. Skończyło się na tym, że sięgnęłam po no-spe, co naprawdę rzadko mi się zdarza.
Jak tylko doszłam do siebie, wzięłam psa i pojechaliśmy na spacer.
Trochę lepiej niż rano, ale też bez szaleństw.
No i kolacja, którą zaczęłam obmyślać w drodze powrotnej - dawno już nie miałam aż takiej ochoty na jajecznicę z pomidorami:
2 pomidory, 2 jajka i bułka pełnoziarnista.
A zaraz prysznic i relaks przy książce. Oby tylko ból brzucha nie wrócił...