wtorek, 7 czerwca 2016

Źródła motywacji

Życie już mi pokazało, że jedną z moich słabości jest niestety słomiany zapał.

Działam pod wpływem impulsu i bardzo szybko sobie odpuszczam. Co gorsza, nawet jeśli w rozpoczętej kwestii odnoszę drobne sukcesy i tak jestem w stanie zrezygnować z dalszych starań.

Mam wiecznego lenia. Dużo mówię, jeszcze więcej myślę, mało robię.
Jestem niezorganizowana i bardzo bierna.

I nie, nie jest to jakieś użalanie się nad sobą, samokrytyka tylko prawdziwy i trzeźwy osąd mojej osoby.

Tak bardzo chciałabym żeby tym razem mi się udało. Bo czuję, że jeśli teraz nie dam rady - nie dam rady już nigdy (kolejne trzeźwe spojrzenie).

Zazdroszczę osobom, które słowa wprowadzają w czyn - pozytywnie zazdroszczę - w sensie - podziwiam je.

Chciałabym bardzo żeby mi się udało, ale wiadomo, że na samym chceniu się skończyć nie może.
Dziś zastanawiam się nad źródłami, z których mogę czerpać motywację. Póki co widzę 3.


I
Geny 

Nie wiem czy to źródło, które niedawno do mnie dotarło wzięło się z tego, że coraz bardziej czuję upływający czas. I te wszystkie nieprzyjemności z owym upływem się wiążące.
Moje geny nie są super.

Ze strony ojca jestem obciążona cukrzycą - i to tak konkretnie.
Ze strony mamy ciąży nade mną szwankujący układ krążenia.

Kilkanaście tygodni temu moja babcia przeszła ciężki zawał. To mnie nieco otrzeźwiło.
Dodatkowo jestem posiadaczką nadopiekuńczej mamy (kochanej!), która lubi mi wmawiać milion różnych chorób.

Jakkolwiek zaczęłam "interesować" się swoim ciśnieniem i... biorąc pod uwagę mój wiek - nie jest za ciekawie.
Pomijam fakt, że mam mocno podwyższony puls - co prawda jest to "normalne" w rodzinie ze strony mamy, ale nie aż tak.

Przyznaję - pomiary ciśnienia okazały się dla mnie ostatecznym i nieodpartym argumentem, że definitywnie muszę wziąć się za siebie.

Pomiary cukru póki co są OK.

Dodatkowo dotyczy mnie kwestia hormonów i problemów z tarczycą.

Gwóźdź do trumny i ostateczny dowód na moją nieodpowiedzialność? - kilkanaście miesięcy temu na własną rękę odstawiłam euthyrox, który został mi przepisany ze względu na ostrą niedoczynność tarczycy - brawo ja..
Również w tym będę dopatrywać się mojego mocno podwyższonego pulsu (ok. 85-90).

W planach mam zrobić w tym tygodniu podstawowe badania krwi.
Zapisać się do endokrynologa - który jak się dowie co zrobiłam chyba mnie udusi (i to powód dla którego tak długo zwlekałam z wizytą u niego...).

Przesłanki zdrowotne traktuję jako te, które ostatecznie otwarły mi oczy, i które mam nadzieję, będą mnie motywować w chwilach "kryzysowych" (których spodziewam się sporo i w niedługim czasie).

II

Moda

Nie wiem jak to zabrzmi - być może "pusto", ale mam nadzieję, że dużo motywacji dostarczą mi ciuchy. Ktoś kto nigdy nie szukał czegoś w miarę modnego, ładnego i nie wyglądającego jak "dla starej baby" (bez urazy!) może tego nigdy nie zrozumieć. 

Zanim zaczęły się moje problemy z jedzeniem kompulsywnym, nosiłam rozmiar 40-42. 
Wówczas byłam w wieku (albo raczej były trochę inne czasy... ) kiedy aż tak bardzo nie przywiązywałam wagi go tego co noszę.
Miałam ciotkę z Niemiec, która przesyłała nam paczki z ciuchami, galerie handlowe i wielkie sieciówki nie były wówczas jeszcze tak powszechne jak ma to miejsce obecnie. Nie było "ciśnienia" związanego z ubiorem. Ważne żeby było czyste i schludne. 
Później odkryłam ciucholandy - mini raj.

Na chwilę obecną noszę rozmiar 54-56. Nienawidzę jeździć na zakupy. Ciuchów najczęściej szukam w Internecie. Chociaż zauważyłam, że z rozmiarem 56 jest coraz większy problem. Nie należy on do "normalnych" w żadnym stopniu. 

Chciałabym nosić ładne, proste (bo w prostocie tkwi siła!) sukienki. Najchętniej bez tych babcinych wzorów. Znalezienie czegoś takiego graniczy z cudem.
Poza tym - nie oszukujmy się - na osobie otyłej rzadko kiedy coś wygląda naprawdę dobrze.

O ile sukienki i bluzki jestem w stanie jakoś przeboleć - moją największą bolączką są buty.
Mam bardzo szerokie stopy. Do tego - w czasie upałów dodatkowo puchną. 

Znalezienie wygodnych, a przy tym ładnych balerin graniczy z cudem - o sandałach nie wspomnę...

Tym samym w modzie upatruję kolejnego źródła motywacji.


III

Pomiary

Szczerze? Nie mam pojęcia ile na chwilę obecną ważę. Nie mam w domu wagi. I nie, nie planuję jej zakupu.
Wiem, że zmniejszająca się ilość kilogramów teoretycznie mogłaby mnie bardzo zmotywować - chociaż jak już pisałam we wstępie - w moim przypadku może to być tylko teoria..

Zamiast sprawdzać swoją wagę raz  w tygodniu, planuję regularnie się mierzyć. 
Myślę, że o ile jedna liczba (ilość kg) do mnie aż tak nie przemawia, być może uda się to kilku liczbom; bo mierzyć planuję najbardziej "newralgiczne" miejsca. 

Chociaż najszczęśliwsza będę kiedy zacznę kupować ciuchy poniżej rozmiary 50...


Póki co to wszystkie motywatory jakie przychodzą mi na myśl. 
Chociaż nie - jak pisałam - należę do osób, które wierzą, że mniejsze będą szczęśliwsze.
Posiadam całkiem sporo swoistych "ograniczeń" i nie mam na myśli tylko tego, że jestem ociężała, powolna i niezgrabna na ciele i w swoich rurach.
Posiadam całą masę ograniczeń psychologicznych. Jestem coraz bardziej zamknięta w sobie, coraz mniej umiem walczyć o swoje, coraz mniej na samej sobie mi zależy. Czuję, że moje zdanie coraz mniej się liczy. 
Im więcej mnie cieleśnie, tym mniej psychologicznie, czy też - tym mniej mnie duchowo. Robię się przeźroczysta, aż w końcu pewnego dnia zniknę i przepadnę w depresji. 

A tego bardzo nie chcę. 

2 komentarze:

  1. Witaj, i jak idzie ? Od pierwszego posta już dwa tygodnie ;)
    Mogę zaoferować zrozumienie i wsparcie - niestety nie historię sukcesu. Wiele rzeczy o których piszesz jest mi bliskie - również te o zanikającej pewności siebie, frustracji itd No cóż też sądzę że chudsza byłabym szczęśliwsza -:) Poza tym mam wrażenie równi pochyłej - ważę (mimo starań) coraz więcej ... Na razie I stopień otyłości, przez lata była to "tylko" nadwaga - boję się że ani się obejrzę będę ważyła dużo dużo więcej i oczywiście nie będzie łatwiej sobie z tym poradzić :( Mam wrażenie spadania w ciemną dziurę (pełną tłuszczu).
    Nie mogę sobie na to pozwolić, nie mogę sobie pozwolić na frustrację, na depresję. Nie chcę być wiecznie niezadowolona z siebie i zła/smutna.
    Od ponad tygodnia walczę, od prawie trzech wróciłam do regularnych ćwiczeń (ale ja generalnie ćwiczę cały czas i na nic to się nie zdaje bo żrę - inaczej tego się nazwać nie da). i ciąglę się boję że zabraknie mi siły - słomiany zapał to moje drugie imię:(
    Może jakoś razem się przypilnujemy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dziękuję za ślad, że tutaj jesteś.

      Powiem tak - póki co szło całkiem OK (pomijając jeden duży atak zakończony w KFC). Dziś mam naprawdę słabszy dzień. Czuję, że zbliża się kolejny atak i nie wiem jak z nim sobie radzić...
      Wiem, że jeśli dziś ulegnę i przeciągu 2 tygodni będę po 2 kompulsach naprawdę mogę się poddać.

      Powiem tak - może nie do końca wierzyłam, ale miałam jednak nadzieję, że tym razem naprawdę mi się uda.
      Jednego jestem pewna, naprawdę muszę zacząć od głowy. Bo nigdy wcześniej tego nie robiłam. Miałam "zrywy niepodległościowe", trzymałam się jakiś czas na zdrowym jedzeniu, ograniczonych ilościach i jako takim wysiłku. Ale prędzej czy później kończyło się jak zwykle.
      Jeśli nie masz bloga, mocno polecam Ci jego założenie - to naprawdę pewne rzeczy ułatwia.
      Niby to co jest tak bardzo oczywiste widziane na monitorze nabiera innego wymiaru. Mam poczucie, że to co napisałam do tej pory i co mam w planach napisach jako-tako trzyma mnie w pionie.
      Widzisz... zaczęłam od wspomnienia, że mam dziś kryzys, a teraz - kilka zdań później czuję, że już mi lepiej.
      Jeśli dotąd nie odchudzałaś się pisząc - proszę spróbuj.
      Jeśli się nie zdecydujesz - zapraszam tutaj, może komentowanie Ci jakoś pomoże.
      I wiesz co? Zmieniam zdanie, jednak nie tylko mam nadzieję - ja wiem, że nam się tym razem UDA!

      Usuń